Jeśli mniej testujemy, a wykrywamy coraz więcej zakażeń, oznacza to, że maleje nasza zdolność do szybkiego wykrywania i izolowania ognisk COVID-19.

Tych kilka liczb definiowało emocje społeczne w ubiegłym tygodniu: 974, 1136, 1587, 1584. Liczba dziennych zakażeń SARS-CoV-2 przekracza kolejne psychologiczne bariery, choć na mapie Europy zdajemy się być może nie zieloną, ale przynajmniej żółtą wyspą. Liczba prowadzonych testów nie przekracza 24 tys. i wiąże się z wprowadzoną po dymisji Łukasza Szumowskiego zmianą strategii walki z epidemią. Nowy szef resortu zdrowia Adam Niedzielski optuje za „testowaniem celowanym”. Badań jest mniej niż miesiąc temu (liczba testów sięgała 35 tys.), bo poddaje się im głównie osoby objawowe, zrezygnowano też z testowania kończących izolację lub kwarantannę.

Minister i Główny Inspektor Sanitarny Jarosław Pinkas są na tyle zadowoleni z nowej strategii, że zalecają ją całej Unii. Tyle że nie przypadkiem większość krajów podąża w kierunku przeciwnym: ułatwienia dostępu do testów dla osób dostrzegających u siebie objawy COVID-19. Światowa Organizacja Zdrowia przyjmuje wskaźnik 5 proc. testów pozytywnych jako granicę, powyżej której rośnie ryzyko utraty kontroli nad epidemią. Dlaczego? Jeśli mimo mniejszej liczby testów wykrywamy coraz więcej zakażeń, oznacza to, że maleje nasza zdolność do szybkiego wykrywania i izolowania ognisk choroby. Oszczędzamy na kosztach testów, ale infekcje wykrywamy na stosunkowo późnym etapie – dajemy więc koronawirusowi czas na transmisję. W krajach południowoamerykańskich, gdzie SARS-CoV-2 szaleje, uśrednione wskaźniki testów pozytywnych wynoszą 49 (Argentyna), 28 (Paragwaj) czy 51 proc. (Meksyk). W Polsce obecnie 4,4 proc.

Koronawirus rośnie w siłę, tymczasem minister trwoni kredyt zaufania, z jakim rozpoczynał urzędowanie. Nad jego strategią załamują ręce lekarze rodzinni, którym przypisano rolę sanepidu i call center. „To miks e-medycyny z epoką kamienia łupanego” – skomentował lekarz POZ Maciej Biardzki opublikowane przez ministerstwo algorytmy postępowania. Lekarze rodzinni zyskali wprawdzie możliwość kierowania pacjentów na testy, ale muszą ich zbadać osobiście. Chyba że wystąpią naraz cztery objawy: gorączka, kaszel, utrata węchu lub smaku i duszność – wtedy wystarczy teleporada. Od dawna protestuje Porozumienie Zielonogórskie, jednoczące właścicieli przychodni POZ, w minioną niedzielę zabrało głos na ogół stroniące od mocnych słów Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce. W liście otwartym wskazało, że zakażonych pacjentów z pełnymi objawami jest stosunkowo niewielu, a przepis „prowadzi do niepotrzebnego narażenia szerokiej grupy pacjentów oraz personelu przychodni”. Dokument podkreśla też, że „błędnym podejściem jest zachęcanie do »normalności« i większego »otwarcia« właśnie wtedy, gdy w populacji przybywa osób zakażonych”.

Problemów ze strategią jest więcej. Do najpoważniejszych należy konieczność skierowania pacjenta „pozytywnego” na konsultacje ze specjalistą chorób zakaźnych. Zakaźników jest w Polsce ok. 1100, realnie pracujących w systemie – kilkuset mniej. „Tylko pierwszy dzień funkcjonowania tego zarządzenia spowodował zatkanie izb przyjęć – napisał do ministra prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych prof. Robert Flisiak. – Napór chorych skąpoobjawowych lub wręcz bezobjawowych (...) uniemożliwi hospitalizację i leczenie osób faktycznie wymagających leczenia”. Według wielu ekspertów powstał system czysto administracyjny, zapominający o medycynie i epidemiologii, nie mówiąc już o dobru pacjenta.